Św. Franciszek Salezy zapocząt- kował w duchowości chrześcijań- skiej optymistyczny nurt, do którego będzie odwoływał się cały późniejszy kult Serca Jezusowego. Ten XVI-wieczny doktor Kościoła przekonywał, że Bóg obdarza każdego człowieka łaskami koniecznymi do realizowania przykazania miłości. Ponadto wszczepił w serce człowieka naturalną skłonność do dobrego, a tym samym naturalne dążenie do Boga, jako Dobra Najwyższego. Bóg pociąga człowieka i zachęca do przyjaźni z sobą. Człowiek jest więc zdolny do czystej miłości Boga. To znaczy, że człowiek naprawdę potrafi bezinteresownie szukać woli Bożej i wypełniać Jego przykazania. Z pomocą Ducha Świętego jest wstanie uwolnić duszę od grzechu i dążyć do zjednoczenia z Bogiem. Doświadczenia jakie człowieka spotykają na tej drodze pomagają w oczyszczeniu intencji jego serca i w osiągnięciu miłości czystej, która nie jest tylko przywilejem niektórych, ale staje się w duchowości św. Franciszka Salezego powszechnym wezwaniem do świętości.
Uskrzydlone i płonące serce zostało umieszczone na szczycie pokrywy barokowej chrzcielnicy w kościele w Byszewie niedaleko Koronowa. Symbolizuje ono duszę ludzką, która we chrzcie św. zostaje wypełniona Miłością Bożą i rozpoczyna swoją drogą do nieba. Miłość jako zasada wszelkiego Bożego działania udziela się we chrzcie św. człowiekowi i czyni jego serce zdolne do Miłości Czystej.
Ostatni etap wędrówki duszy do Serca Boga został zilustrowany emblematem umieszczonym na sarkofagu Jerzego III Brzeskiego (+1664), księcia brzeskiego i legnickiego z rodu Piastów. Tu serce uskrzydlone symbolizuje duszę, która już opuściła ziemię i jest w drodze do Boga, którego wyraża w emblemacie świetlisty napis JAHWE wyłaniający się z chmur.
Przed św. Bernardem z Clairvaux stanął kiedyś szatan. Chcąc go pozyskać przebrał się za Chrystusa Pana ufając, że podstęp się uda. Bernard jednak nie dał się oszukać i demaskując demona zawołał: „Gdzie masz swoje rany?” I w tedy ukazał mu się Chrystus, zraniony, krwawiący...
Rany nie tylko uwiarygodniły Zbawiciela w oczach Tomasza Apostoła, ale uwiarygodniają Go także wobec innych uczniów stawiających od wieków te same pytania. W ranach tkwi ostateczna odpowiedź Zbawiciela i Jego definitywny komunikat dla świata.
Rany są prawdziwe i dlatego przerażające. Wobec nich milkniemy i poważniejemy, bo rany nie są zadane „na niby”. Są rzeczywiste i naprawdę krwawią. Pośród tak wielu zranień na ciele Jezusa odnajdujemy tę, zadaną prosto w serce. Jako ostatnia z zadanych ran staje się niejako pieczęcią świadczącą, że dzieło dokonało się ostatecznie. Setnik, jak lekarz przy zgonie, ma obowiązek stwierdzić, że śmierć nadeszła. Wykonuje swoją powinność precyzyjnie i pewnie. Cios włócznią jest jak podpis na akcie zgonu, wystawionym Bogu przez ludzi.
Święty Jan Ewangelista opisuje to wydarzenie. On jeden. Jego zapewnienia, że mówi prawdę, zdają się być uroczystą przysięgą składaną przed trybunałem świata na oczach samego Boga. Jakby był powołany na świadka, który dokładnie relacjonuje wydarzenie, ale także przekonuje, że tylko w świetle wiary można zrozumieć jego znaczenie. Cios włócznią sprawił, że z serca Jezusa wypływają krew i woda.
Zawartość serca jest organiczna i na pozór nic nadnaturalnego się nie dzieje, kiedy ostrze włóczni przebija Jezusowy Bok. Zastanawia tylko reakcja setnika, który z pewnością nie raz już był świadkiem przebicia serca skazańca. Synoptyczni Ewangeliści zanotowali skrzętnie jego wyznanie: „Prawdziwie, Ten był Synem Bożym” (Mt 27,54; por. Mk 15,39; Łk 23,47). Łaska wiary jakiej tak nagle dostąpił ten rzymski oficer spłynęła na niego razem z pierwszymi kroplami krwi, które wypłynęły z Jezusowego Serca. Walenty Żebrowski, autor fresków na sklepieniu kościoła bernardynów w miejscowości Skępe wkłada w ręce setnika księgę z tomaszowym wyznaniem: „Pan mój i Bóg mój”.
Odtąd całe pokolenia szukających Boga będą wpatrywać się w otwarte włócznią Serce jak w „okno”, przez które widać wieczność i czuć obecność Boga. Będą adorować skrwawiony bok, całować ranę, szeptać najskrytsze modlitwy, a wkładając palec będą rozszerzać ranę, aby strumień Bożej miłości był jeszcze obfitszy.
Aniołowie nie pozwolą, aby choć jedna kropla najdroższej krwi zmarnowała się spadając na ziemię. Będą ją zbierali do kielichów, czyniąc źródło łask łatwiej dostępnym. Zwłaszcza gotycka i barokowa sztuka w swoim dramatyzmie i zamiłowaniu do mistyki doskonale rozumiała to ludzkie (i anielskie) pragnienie, a jej twórcy przez swoje spektakularne arcydzieła czynili mu zadość.
Serce Jezusa nie zostało otwarte wbrew Jego woli! Pan chce zaspokoić nasze pragnienie. Chce dać nam pić. Na mistycznych przestawieniach plastycznych Chrystus zmartwych- wstały z widocznymi znakami przebytej Męki sam wskazuje na ranę w boku.
Gest ten symbolizuje cenę, jaką Syn Boży zapłacił za zbawienie ludzkości, ale także zaprasza do skorzystania z dobroci Pana. Jest to prawdziwe zaproszenie na niebiańską ucztę, skierowane do wszystkich mimo, że potencjalni biesiadnicy są jej niegodni. Kiedy zaproszenie zostaje zlekceważone, Zapraszający nie pozostaje bezczynny. Sam wkłada palce w swój otwarty bok i rozszerza ranę. Jeszcze więcej życiodajnego Napoju! Jeszcze obfitszy strumień miłosierdzia!
Zmartwychwstały jest prawie nagi. Jego muskularne ciało nie nosi już śladów biczowania i koronowania cierniem. Pozostały jedynie rany ukrzyżowania. To prawdziwy Vir Dolorum, Mąż boleści – powstały z martwych, ale wciąż zraniony. Dłońmi rozszerza ranę w boku, co wydaje się powodować nagły, nowy ból tak silny, że Zbawca mimowolnie odchyla głowę do tyłu. Bólu nie widać jednak na Jego twarzy. Wciąż jest łagodna, trochę smutna, trochę nieobecna, w nadziemskim uniesieniu. Uwielbio- nego Pana nie dosięga już żadna z ludzkich rąk, ale żadne z ludzkich cierpień nie jest dla Niego obojętne. Bóg ma bowiem wciąż dla nas otwarte Serce.
W cieniu umierającego Syna Bożego umiera inny człowiek. Jego także ukrzyżowano. Pod jego krzyżem nie ma nikogo. W ostatnich chwilach nędz- nego życia nie pozwolono mu spojrzeć na Święte Miasto Jeruzalem. Nawet takiej skromnej pociechy skazańcy zostają pozbawie- ni. Widok Jerozolimy może byłby dla nich ulgą... Kiedyś Jezus zapłakał na widok Jerozolimy, bo zobaczył jej nieuleczalną ślepotę, krną- brne serce i upartego ducha. Jerozolima straciła swoje pierwszeństwo, dziewiczą krasę i królewską godność. Niesprawiedliwością, na która pozwalała, wyciskała łzy swoim synom i córkom. Będąc winna łez – na łzy zasłużyła. Przestała być miastem pokoju! Będzie zburzona!
A jednak to nie widok Jerozolimy potrzebny był umierającemu na krzyżu człowiekowi. Jakie uczucia może budzić miasto, które zabija proroków i kamienuje tych, którzy są do niego posłani (por. Łk 13,34a)? Jerozolima wywołuje już tylko strach i łzy. Czy umierający człowiek mógł się od niej spodziewać jakiejkolwiek pociechy? Taką nadzieję stracił już inny człowiek ukrzyżowany kilka metrów dalej, który z każdym wykrzyczanym w gehennie cierpienia słowem – kąsał, szydził i bluźnił.
Łotr, którego uczniowie Jezusa nazwą później dobrym, jakimś nagłym porywem serca, z ostatnią iskrą nadziei zwrócił się do Jezusa. W tym jednym geście, w kilku pokornych i ufnych słowach przebył daleką drogę. Przedarł się przez mroki własnej historii i przez lawinę przekleństw nieprzerwanie płynącą z trzeciego krzyża. W mgnieniu oka, nie bez łaski Boga, zrozumiał, że na krzyżu obok umiera Ktoś, kto sam jest i Jerozolimą, i Świątynią. Jest prawdziwym Miastem Pokoju, domem Bożym, i bramą niebios. Uwierzył, że w domu Ojca, do którego wraca Jezusa znajdzie się i dla niego miejsce. Zrozumiał, że w sercu, które za kilka chwil zostanie przebite włócznią, zawsze miał swoje miejsce, bo Bóg nigdy nie opuszcza ludzi, nawet tych, którzy opuszczają Boga.